W połowie października poprosiłam moich dwunastolatków, żeby wyobrazili sobie, że zakładamy pierwszą osadę w historii ludzkości. Jakie chcielibyśmy mieć zasady?
- Nie kradniemy – powiedziała Soon Yi.
Wrzuciłam to na ekran.
- Potrzebujemy sportu! Musimy w coś grać! – powiedziała Telise, która gra w szkolnej reprezentacji lacrosse i fiscusa.
- Najpierw praca, potem zabawa. Najpierw musimy spisać zasady – zauważyłam.
- Większość społeczeństw wybijała się w wojnach – my przekierujemy agresję w konkurencję na zawodach sportowych – Telise z tymi swoimi warkoczykami związanymi na karku zawsze była taka zadziorna. Reszta jej przytaknęła. – Jak starożytni Grecy w tych swoich polis. Wiecie, oni zaczęli organizować olimpiady w roku pięćsetnym – dorzuciła, chwaląc się swoją wiedzą.
- Blisko. W siedemset siedemdziesiątym szóstym przed naszą erą – poprawiłam ją
w zamyśleniu, dotykając opaski, żeby wyświetlić im hologram. – No dobra, to ma sens – dodałam – Jeszcze jakieś zasady?
- Każdy musi wnosić swój wkład – dorzuca Dane (nienawidzi projektów grupowych).
- Wszyscy są równi – dodał Tobo.
- I nie ma żadnego premiera ani prezydenta? – chciałam się upewnić.
- Tak, każdy jest tak samo ważny. – przytaknął chłopiec.
To było głębokie, pomyślałam. Każdy jest tak samo ważny. Zwróciłam się do Irenski po mojej lewej:
- A Ty jaką byś chciała dodać zasadę?
Błąd. Irenska nie lubi kiedy się ją wywołuje do tablicy. Utkwiło w niej czternaścioro spojrzeń. Irenska miała niemodną, niestarannie wykonaną fryzurę, a jej spodnie i długa tunika były co prawda schludne, ale było widać, że pochodzą ze sklepu charytatywnego. Nie miała na sobie żadnych świecidełek, żadnych tatuaży na zębach, żadnej elektroniki poza zapewnianą przez państwo opaską.
Nie musiałam się przynajmniej martwić o to, czy Irenska nie jest zaniedbywana. Zapraszałam ją do Śniadaniowni, ale zawsze brała lunch z domu i czytała wszystko, co ściągnęłam jej na opaskę. Jej mama też była nieśmiała, ale powiedziała mi, że przy odpowiednim wsparciu może występować publicznie. W gospodarstwie z jednym dochodem nie przelewało się, więc Przesilenie Zimowe zapowiadało się dość skromnie, ale przynamniej Irenska mogła razem z mamą udać się w wirtualną podróż w każde letnie wakacje. Mama pomagała jej też w zadaniach domowych z trygonometrii. Mniej więcej połowa rodziców tego nie robiła.
- Fajny top. Jak na zeszłe stulecie! – przerwała ciszę Kavi.
Cała klasa się zaśmiała, ale większość opanowała się i szybko przestała. Każdy może przecież stać się następnym celem Kavi. Irenska wtuliła głowę w ramiona.
Gestem przyzwałam do siebie Kavi, prosząc, aby wyszła ze mną na korytarz. Empatia była dla niej dużym wyzwaniem. A to stanęła komuś na rękę, a to „przez przypadek” kogoś kopnęła, a to zadrapała komuś ramię; bez przerwy wszystkich obrażała. Byłam już zmęczona prowadzeniem z nią poważnych rozmów po zajęciach, wysyłaniem maili do jej rodziców (nigdy nie odpowiadali), naradzaniem się z dyrektorem i łykaniem łez ukradkiem. Większość klasy się jej bała (ale słyszałam plotki, że Telise kiedyś jej oddała). Nie potrafiłam sprawić, żeby przestała obrażać inne dzieci, albo wystawiać nogę, kiedy ktoś (zwykle Irenska) przechodził obok. Może powinnam znowu powiadomić GoodFamily. Ciekawe, czy udało im się już porozmawiać z jej rodzicami. Powoli kończyły mi się pomysły.
Nasze Centrum Edukacyjne jest całkiem niezłe. Mamy klasę na samej górze, na piętnastym piętrze. Okna wychodzą na cudowny Toronto Skypark, którego kolorowe klony ginnala są częstym motywem w naszych pracach plastycznych. Kiedy pogoda jest ładna, w przerwie między wichurami, zabieram klasę na spacer po Kładkach, które łączą nasze drapacze chmur z Parkiem Rzeźb Cywilizacji, gdzie można zobaczyć kopie znanych dzieł sztuki starożytnych Chin, Kambodży, Grecji, Azteków, plemienia Haida, oraz innych kultur świata. Moi uczniowie mogą dotknąć kopii babilońskiego Kodeksu Hammurabiego.
Kavi miała już wyjść do mnie na korytarz, kiedy Tobo został bohaterem dnia, trafiając ją papierową kulką wystrzeloną z dmuchawki zrobionej ze zwiniętej kartki. Spojrzałam na niego
z dezaprobatą – w końcu musiałam grać swoją rolę. Cała klasa miała niezły ubaw.
Zastanawiałam się, czy chciał w ten sposób obronić Irenskę, czy po prostu się nudził. W końcu siedział bez ruchu już od pięciu minut. Połowa klasy była regularnie pacyfikowana Piksetalem200. Druga połowa to Organiczni Tradycjonaliści, OT. Trudny wybór dla rodziców.
W końcu opracowaliśmy całkiem przyzwoity zbiór Pierwszych Zasad: wszyscy są równi; każdy, kto ukończył dziesięć lat, musi pracować; zaczynamy od zbudowania wielkiej wspólnej chaty itp. Zignorowałam okrutne pomysły na kary, które z niewinnymi minkami podsuwali Jeni i Sean (uwaga na przyszłość: nie pokazywać im więcej tej strony o rewolucji francuskiej).
Naszym następnym wyzwaniem mogłoby być zaprojektowanie schronienia dla grupy. Zeszłego roku zabrałam klasę do Muzeum Arktyki, gdzie w symulowanych warunkach polarnych budowaliśmy quinzee. Z naszymi huraganami, raz niosącymi marznący deszcz, a raz zamieć, mieliśmy już pewne doświadczenie ze śniegiem. Zwykle jednak topniał po kilku dniach. Tego roku byłoby świetnie móc zaprojektować razem jakieś schronienie, które pozwoliłoby nam przetrwać huragan. W tym tygodniu kolejny zbliżał się do wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej. Mieliśmy nadzieję, że wygaśnie zanim do nas dotrze. Fajniej byłoby móc popracować na wirtualnym…
- Dobra robota, na razie wystarczy! Wrócimy do tego jutro – zaproponowałam – posprzątajcie i zjedzcie lunch.
Miałam dyżur na zewnątrz, więc zjadłam szybko batonika, złapałam kurtkę, i wybiegłam pilnować boiska do nogi na długiej przerwie. Przez pół godziny mimowolnie spoglądałam na niebo (czy ta ciemna linia na południu nie jest coraz grubsza?) i obserwowałam moich uczniów. Można się wiele o nich dowiedzieć patrząc jak grają w piłkę. Zobaczyłam, jak Kavi kopnęła w stopę chłopca, który mijał ją w pełnym pędzie z piłką do fiscusa – potknął się i upadł. Dzieciaki zaczęły na siebie krzyczeć. Kavi jak gdyby nigdy nic utrzymywała, że to był wypadek. Reszta się wahała, niepewna, którą stronę wziąć. Widziałam, że chłopcu nic poważnego się nie stało, więc obserwowałam ich z daleka i nie interweniowałam. Dzieci wznowiły grę. Tobo i Telise byli jednymi z najszybszych zawodników w swoich drużynach – nic dziwnego, że pierwsi pomknęli ku piłce. Ona dopadła jej pierwsza, ale on sprytnym manewrem ją odebrał, i posłał prosto do bramki. Gol! Brawo też dla niej – potrafiła przyjąć porażkę z godnością. Przybiła piątkę Tobo i wzruszyła ramionami, uśmiechając się do reszty drużyny.
Nawet z tej odległości widziałam, że Kavi czuje się nieswojo.
Ruszyłam w ich stronę, kiedy jedno z młodszych dzieci zawołało mnie: „Pani Błękitne Niebo!” W szkole przyjmujemy imiona, które kojarzą się z naturą. Motywem przewodnim placówki, w której pracuje moja przyjaciółka jest woda: ona została „Panią Syrenką”, a jej kolega to „Pan Posejdon”. Śmiejemy się z tych imion. Odprowadziłam małego pod drzwi szkoły i wysłałam go po lód. Nie widziałam, żeby stało się coś poważniejszego, ale mrożony tlen i wodór są dobre na wszystko – naprawiają nawet popsuty nastrój. Kiedy odwróciłam się z powrotem w kierunku boiska, Telise krzyczała w gniewie, co zupełnie nie było w jej stylu.
Dmuchnęłam w gwizdek i wbiegłam na boisko. Uczniowie niechętnie się rozdzielili. Irenska leżała na ziemi, wyła z bólu i trzymała się za piszczel. Telise wykręciła Kavi rękę i trzymała ją mocno, co z pewnością nie było zgodne z zasadami podczas meczu. Popchnęła swoją ofiarę ku mnie i zaczęła krzyczeć:
- Zaczekała aż Irenska minie ją z piłką i kopnęła ją, a jak ta poleciała na ziemię, kopnęła ją jeszcze raz. W piszczel! – Telise krzyczała wysokim tonem, i widziałam, że wykręciła Kavi rękę jeszcze bardziej.
Przypadłam do Irenski (najpierw pierwsza pomoc!), kiedy zaczęły wyć syreny alarmowe. Nie mamy czasu na boiskowe dramy – nadciąga huragan Gilly. Staram się udawać, że alarmy huraganowe to nic specjalnego, ale dobrze pamiętam jak poprzedni, huragan Felicité, zrzucił na nas trzy centymetry deszczu w dwie godziny, zablokował ruch naziemny i uziemił ruch powietrzny.
Kiedy skryliśmy się w betonowym Bezpiecznym Pokoju, wysłałam Tobo, żeby poczytał Irensce w Zdrowialni piętro niżej, w pomieszczeniu, które również było pokojem-schronem bez okiem. Byłam pewna, że to ona będzie czytać jemu. Tak czy inaczej, zrobią coś pożytecznego. Dałam mu najnowszą powieść z serii Skelt-Fire Fantasy, którą kupiłam na opaskę jak tylko ją wypuścili i ściągnęłam na holo-ekran. Graliśmy w holo-gry i śpiewaliśmy śmieszne piosenki. Po pół godzinie posłałam Telise na dół z jabłkami z naszego Koszyka Pożywności, żeby „sprawdziła, czy z nimi wszystko OK”. Wiedziała, że polecenie to oznacza tak naprawdę „bawcie się dobrze”. Zawsze uważałam, że o przyjaźń należy dbać.
Rodzice spóźnili się dwie godziny – policja ostrzegała, żeby nikt nie wychodził z domu dopóki wiatr nie zelżeje. Certyfikowani Wolontariusze Schronów, którzy mieszkają lub pracują w budynku, przyszli nam pomóc. Piekarnia na parterze upiekła dla całej klasy przepyszne samosy, żeby dzieciakom łatwiej było ten czas przeczekać.
Kiedy ostatni uczeń został już odebrany, poszłam porozmawiać z Dyrektorem Mądre Słońce o Kavi. Jak zwykle nie miał pojęcia, co robić. Koleś nie powinien w ogóle mieć nic do czynienia z realnym światem, a tym bardziej z prawdziwymi dziećmi z krwi i kości. Świetna biżuteria, szałowa fryzura, ale poza tym nie przydaje się na wiele.
Huragan Gilly skręcił na północny zachód i wygasł gdzieś nad Georgian Bay.
Dyrektor Nie-Mam-Pojęcia-Co-Robię odesłał Kavi z powrotem do klasy z klasyczną formułką „następnym razem będę lepiej panować nad swoimi emocjami”. Następnego dnia, w czasie zajęć z Języków Autochtonicznych (w tym miesiącu uczą się Kri), zabrałam Kavi na dwór, żeby pomogła w sprzątaniu. Wszędzie znajdowałyśmy śrubki, a farba solarna zwisała długimi pasami aż do ziemi, zdarta ze ścian jak kora z pnia. Jak tak dalej pójdzie, to do wiosny będziemy musieli poprosić miasto o ponowne odmalowanie całej szkoły. Tyle kasy. No jasne…
Kiedy próbowaliśmy jakoś ogarnąć cały ten bałagan, zdążyłam się dowiedzieć, jak Kavi ma na drugie imię (Hazel), że ma trzy łódki solarno-wiatrowe, pływała po czterech oceanach, a kurier przywozi jej prosto do domu zabawki tak nowiutkie, że w ogóle są dopiero w fazie projektowania. Obydwie byłyśmy znudzone tą rozmową, ale ja przynajmniej starałam się to jakoś ukryć.
Podziękowałam jej za pomoc i odesłałam do domu z wiadomością w kopercie. Wiedziałam, że jej rodzice pewnie ją zignorują i zaśmiecą nią kolejny zagrożony las.
Ustawiłam sobie dyżur na kolejne dwa tygodnie w taki sposób, żeby na długiej przerwie być na dworze. Udzieliłam pierwszej pomocy krwawiącemu noskowi, opatrzyłam skręcony palec, kilka stłuczeń i siniaków, poprawiłam luźno zamocowaną rynnę – wszystko z Kavi u boku. Na początku protestowała. Po dwóch dniach zrobiła się ponura. Czwartego dnia chyba się poddała. Myślę, że trzymając ją przy sobie zwiększałam bezpieczeństwo szkolnej populacji. Miałam nadzieję, że uda mi się popchnąć Kavi w dobrym kierunku.
- Mogę pomóc chociaż z przedszkolakami? – poprosiła po tygodniu.
- Myślisz, że już mogę powierzyć Ci opiekę nad innymi dziećmi? – odpowiedziałam łagodnie.
- Nie, no tym to nic nie zrobię!
Zostawiłam to na chwilę bez komentarza. „Tym”, powtórzyłam w końcu w zamyśleniu.
Szliśmy dalej. Wysłuchaliśmy dziesiątek drobnych skarg. Jeden z maluchów nie chciał przestrzegać zasad. Inny powiedział, że nikt nie chciał go wziąć do drużyny. Wiele z nich zgłaszało drobne przewinienia, takie użycie brzydkiego słowa lub niehonorowe zachowanie przeciwnika. Dyżur na dworze może być męczący. Zaczęłam posyłać Kavi, żeby podnosiła młodsze dzieci z ziemi i otrzepywała z piachu, a starszym przypominała, żeby nie pomijały młodszych w grach i zabawach.
Pewnego dnia wysłałam jej na opaskę oficjalny regulamin gry w fiscus.
- Ale ja znam zasady – żachnęła się.
- Wiem, wiem, ale sędzia powinna móc je wszystkie wygłosić z pamięci, wiesz, pełna profeska.
Dałam jej gwizdek.
Ćwiczyła sędziowanie na lekcjach WF-u na hali. Była sprawiedliwa i niewzruszona, jak nasza Androidzia Policja. Pomyślałam, że może pomaga jej to, że nie ma prawdziwych przyjaciół. W końcu poprosiłam ją, żeby sędziowała na długiej przerwie, w meczu w którym brały udział głównie dzieci w wieku 11-14 lat. Nie wierzyłam, że naprawdę robię jakieś postępy z Kavi, ale pocieszałam się, że teraz przynajmniej robi coś pożytecznego.
Pewnego wieczoru wyszłam potańczyć jolstę z przyjaciółmi, kiedy Syrenka, mrugając tymi swoimi wielkimi, czarnymi oczami, zapytała, czy kiedykolwiek miałam do czynienia z przemocą w szkole jako dziecko. Cały dobry nastrój po wieczorze wypełnionym tańcem nagle wyparował.
Syrenka usiadła ze mną i słuchała.
Najgorszy okres w moim życiu to kiedy miałam jedenaście lat. Była wtedy taka pewna siebie dziewczyna, która rządziła wszystkimi uczennicami w naszej klasie. Kirsty miała w sobie pewną niewidzialną charyzmę: śmiała się najgłośniej ze wszystkich, a jedno skinienie jej głowy wystarczyło, żebyśmy robiły dla niej najbardziej szalone rzeczy. Kradłyśmy sprzęt ze szkolnego magazynu; malowałyśmy brzydkie słowa na korytarzach. Kiedy Kirsty podnosiła jedną brew, wiedzieliśmy, że jest z nas zadowolona – byłyśmy wtedy z siebie bardzo dumne. To była tylko taka nie do końca niewinna zabawa, dopóki Kirsty nie wzięła na celownik Marli.
Marli i jej rodzina uciekli tego roku z Malezji przed wojną domową i straszliwą powodzią. Jej rodzice pracowali w ochronie domu towarowego. Pewnego dnia Kirsty zażądała, żeby Marli ukradła dla nas trochę zabawek. Powtarzała żądanie codziennie i nie odpuszczała. Inni się do niej przyłączyli. Dokuczaliśmy jej na korytarzach i w toalecie, w miejscach, w których nauczyciele nie mogli nas zobaczyć. Ja trzymałam się z boku, ale nie powiedziałam nic nikomu i nie odważyłam się wtrącić. Byłam potulną owieczką.
Źle się czułam, kiedy miałam iść do szkoły. Bolał mnie brzuch, prosiłam mamę, żeby pozwoliła mi zostać w domu. Wychowywała mnie samotnie i nie mogła pozwolić sobie na opuszczenie nawet jednego dnia pracy, chyba że działo się coś naprawdę poważnego. Najbliższa rodzina mieszkała w Haliburton. Fajnie się ich odwiedzało, ale to za daleko, żeby mogli się mną zająć.
Pewnego ranka Marli przyszła do szkoły. Szła zrezygnowana przez korytarz, powłócząc nogami. Niosła małą torbę z domu towarowego, gdzie pracowali jej rodzice. Podała ją Kirsty. Torba była pełna bączków, których zbieranie było wtedy modne. Kirsty podała każdemu po jednym i narzekała, że są małe i tanie. Rzuciła mi różowy bączek z taką siłą, że zraniła mnie w rękę. Serce też mnie zabolało.
Rodzina Marli próbowała zacząć tutaj nowe, bezpieczne życie. A my ją zmusiliśmy, żeby kradła tanie plastikowe bączki.
Miałam dopiero jedenaście lat, ale już wtedy wiedziałam, że to jest złe. Bardzo złe. Następnego dnia wrzuciłam mój bączek do plecaka Marli, na wypadek gdyby udało się go jakoś zwrócić, ale co się stało, nie mogło się już odstać. Miesiąc później zmieniła szkołę. Nigdy więcej jej już nie zobaczyliśmy.
Kiedy wróciłam do mojego mieszkania na dziewiątym piętrze, o ścianach wymalowanych wesołą żółtą farbą, nie mogłam przestać o tym myśleć. Kavi nie miała takiej charyzmy, ale w sumie też była taką Kirsty. Łobuziara bez empatii. Rzuciłam kurtkę na sofę i wyjrzałam przez okno na niebo, po którym przesuwało się kilka pojazdów. Ich światła poruszały się jak przepiękne spadające gwiazdy na granatowym tle, ale jedyne, o czym mogłam myśleć, to Syrenka mówiąca o tym, że trauma spowodowana szkolną przemocą może ciągnąć się latami. Miała rację. Nadal nie mogłam się pozbierać po incydencie z różową, plastikową zabawką.
Następnego dnia wyciągnęłam Kavi na chwilę z ćwiczeń z pielęgnacji drzewek bonsai (zajęcia Natura/Kultura), i udałyśmy się w miejsce, gdzie mogłyśmy spokojnie porozmawiać. Podałam jej jabłko i wgryzłam się w moje.
- I jak? Są jakieś postępy? – zapytałam, spoglądając na zielony trawnik, na którym rósł rządek młodych klonów ginnala o złotych i czerwonych liściach. Nic dookoła nie wskazywało na fakt, że jesteśmy na piętnastym piętrze – poza ciągłym buczeniem Kolei Błyskawicznej przecinającej pajęczyną torów miasto pod nami, i ruchem powietrznym, rzecz jasna. Głównie drony, ale było też kilka samolotów o spiczastym dziobie, sunących nad nami nieprzerwanym strumieniem. Czasami przychodzę tutaj z zatyczkami do uszu, żeby się zrelaksować.
- Co masz na myśli? – spojrzała podejrzliwie na jabłko.
- No wiesz… - wzięłam kolejny kęs i pokazałam klucz gęsi, które szczęśliwie przelatywały nad nami, podsuwając mi dobry przykład. – Widzisz jak ustawiają się w linię? Każda na swoim miejscu?
Z nami, ludźmi, jest trochę inaczej. Dla nas to nie jest takie proste.
Kavi schowała jabłko do kieszeni i pochyliła ramiona.
- Ile minęło czasu?
- Od czego?
- Od kiedy miałaś przyjaciół, z którymi mogłaś spędzać czas. Od czasu, kiedy ktoś Cię zaprosił w odwiedziny? – patrzyłam daleko przed siebie.
Usłyszałam obok siebie głębokie westchnięcie.
- Aż tak długo?
Odpowiedział mi tylko cichy szelest.
Pomyślałam o naszej klasie. Kavi dobrze sobie radziła z matematyką, nienawidziła zajęć
z Komunikacji – ludzi pewnie też. Od czego możemy zacząć?
- Znam dzieciaki, które zaczęły od nowa – ciągnęłam, przeciągając się – Czasami tak jest. Odważne dzieciaki, które bardzo, bardzo mocno chcą zacząć jeszcze raz. Z czystym kontem. – spojrzałam na ciągnący się w oddali rząd turbin wiatrowych – Ale to nie jest takie proste. Musisz naprawdę tego chcieć. Musisz chcieć, żeby ludzie lubili Cię za to, jaka naprawdę jesteś – żeby widzieli w Tobie coś więcej, niż błędy, które popełniłaś, i Twoje pieniądze. Te wszystkie rzeczy – to nie jesteś Ty – odchyliłam głowę w lewo i w prawo. – Czasami tak sobie myślę, że ludzie, którzy mają więcej pieniędzy, powinni nawet bardziej uważać na to, jak odnoszą się do innych, i muszą bardzo, bardzo uważać, żeby nie próbować przy ich pomocy kupić… – urwałam.
- … przebaczenia? – zapytała Kavi.
Pokiwałam głową. Ciekawe. Myślałam o kupowaniu przyjaźni.
- Dokładnie – przygryzłam wargę, pożułam ją przez chwilę, spojrzałam w dal. Pożułam jeszcze trochę.
- Jak te dzieciaki… no wiesz, jak one to zrobiły?
- Hmm… ekhm… Były dobre dla innych. Dzieliły się z nimi rzeczami. Czasami proponowały pomoc. Pokazywały, że ich szanują. Nic specjalnego. Przestały się z nich nabijać. Zamiast tego wyrobiły sobie zwyczaj mówienia drobnych miłych rzeczy.
- Na przykład: fajną masz fryzurę? Nawet, jeżeli jest okropna?
- Nie – pokręciłam głową – to musi być coś prawdziwego. Inaczej się zorientują, że tylko udajesz.
Powoli wypuściłam powietrze, mając nadzieję, że nie przesadziłam. Takie rozmowy są jak neurochirurgia. Bardzo delikatne. Jeden fałszywy ruch… Wstałam i przeciągnęłam się.
- Jeżeli chcesz, możesz już skończyć dyżur. Jesteś wspaniałą sędzią, Kavi. Dzięki Tobie mecze są dużo fajniejsze. Dzięki.
Odprowadziłam ją pod klasę, w której miała następne zajęcia.
Zima uderzyła następnego tygodnia. Był dopiero początek listopada, ale po zaledwie jednym dniu jesiennej pogody na ziemię spadł miękki puch, a potem wszystko utonęło w bieli. Dzieci śmiały się, robiły orzełki i śniegowe zamki. Wszyscy świetnie się bawili. Drużyna Energetyczna przyniosła wielkie miotły i oczyściła panele słoneczne i południową ścianę, opowiadając sobie śmieszne dowcipy. Dyrektor Nie-Mam-Pojęcia-Co-Robię musiał oczywiście zadzwonić dzwonkiem kilka razy, żeby wszyscy w końcu wrócili do środka.
Następnego dnia zamknęliśmy szkołę z powodu Ekstremalnego Mrozu (minus czterdzieści stopni Celsjusza). Zostałam w klasie przygotowując się do Przesilenia Zimowego (robiłam prezenty dla mieszkających nieopodal seniorów). Kilku uczniów przyszło nadrobić zaległości. Cieszyłam się, że nie ma ich zbyt wielu, więc miałam czas, żeby z każdym osobno porozmawiać i podrzucić kilka pomysłów.
Następnego dnia temperatura wystrzeliła do góry, sięgając zera, ale szkoła nadal była zamknięta – tym razem z powodu marznącego deszczu. Nikt nie przyszedł, nawet ci, którzy mieszkają niedaleko (ja sama mieszkałam tylko kilka pięter niżej). Nadgoniłam trochę papierkowej roboty, a potem podniosłam delikatnie listewkę żaluzji i usiadłam przy oknie, patrząc na zamarznięty ogród – każda roślinka wyglądała, jakby założyła lodową rękawiczkę. Wkrótce okno zaparowało, i nic już nie było widać. Poszłam do domu.
Przez noc nadeszła odwilż i znowu mieliśmy początek listopada. Nasz festiwal kolorów dopiero co się rozpoczął, a już się kończył – przepiękne liście klonów uleciały z marznącym deszczem. Szkoda.
W szkole uczyliśmy się o różnych okresach historii i kulturach. Każdy uczeń dostał za zadanie przygotować dla klasy niespodziankę zainspirowaną własnymi badaniami: model starożytnej machiny, muzykę lub pracę artystyczną, którą przygotują, żeby nauczyć nas czegoś o którejś z dawnych kultur. Ta część roku zawsze była dla mnie tyleż ekscytująca, ile męcząca – czułam, jak obowiązki ciągną mnie w różnych kierunkach naraz. Wszyscy potrzebowali jakiejś pomocy ze swoimi tajnymi projektami. Temperatura na zewnątrz rosła i spadała na zmianę, a my zamienialiśmy puchowe płaszcze na cienkie i z powrotem.
Na początku grudnia huragan Hannis zaatakował Amerykę Północną. Podobnie, jak większość huraganów, zaczął się niewinnie w ciepłym powietrzu u wybrzeży Mauretanii. Stamtąd podążył na zachód, nabierając po drodze ciepła i wilgoci, i otarł się o Karaiby (te z nich, które nadal utrzymywały się ponad powierzchnią wód), a stamtąd pomknął wzdłuż Ameryki Północnej. Południowe stany zostały jak zwykle zniszczone, ale na szczęście nie były to gęsto zaludnione tereny, i wszyscy zdążyli się schować do podziemnych schronów. Po dwóch dniach Hannis był już w Nowym Jorku, nabrał mocy nad Jeziorem Ontario i uderzył w nas. To był najpotężniejszy huragan w Toronto od roku 1954.
Byliśmy przygotowani. Nasze dawne tereny zalewowe były teraz rezerwatami przyrody,
a nasze mosty mogły się w razie potrzeby unosić na wodzie. Niestety później się dowiedziałam, że większość i tak nie wytrzymała, a pociągi towarowe zostały zdmuchnięte z torów. Na szczęście pojazdy Kolei Błyskawicznej były schowane w tunelach, ich pasażerowie w pokojach huraganowych, a my w szkole. Zdziwiłam się, że w ogóle ktokolwiek przyszedł, bo lekcje zostały odwołane i drzwi były otwarta tylko na wszelki wypadek, gdyby ktoś potrzebował schronienia.
Z czterystu uczniów w szkole było teraz tylko jedenastu oraz Pani Las Deszczowy i ja – obydwie mieszkałyśmy w tym samym budynku i zgłosiłyśmy się do pomocy wszystkim, którzy szukali u nas schronienia. Najbardziej zdziwiło mnie, że przyszła do nas wtedy Kavi – jej rodzice byli przecież bogaci i na pewno nie pracowali w służbach ratowniczych. Ja wzięłam sześciu starszych uczniów, a Deszczowy resztę. Czytaliśmy sobie opowiadania i robiliśmy małe rzeźby z gliny w Bezpiecznym Pokoju. O dziesiątej rano przez ściany przeniknął jęk jak z horroru, który następnie przeszedł w ryk Pociągu Błyskawicznego pędzącego prosto na nas. Przyznaję, że bardzo się wtedy przestraszyłam. Przytuliliśmy się mocno do siebie, wsłuchani w dźwięk pękających szyb w oknach i potępieńcze wycie wiatru wściekle napierającego na dach. Wszyscy krzyczeliśmy z przerażenia. Irenska szlochała, a Telise ją tuliła. Ja obejmowałam dziesięcioletnich bliźniaków. Kavi – cóż, zdziwiło mnie to, ale Kavi przytulała młodszą dziewczynkę, córkę strażaków. Zobaczyła, że na nią patrzę,
i zrobiła wojowniczą minę.
Skinęłam głową w jej stronę, wzięłam głęboki oddech, i chciałam krzyknąć kilka słów otuchy. Mój głos zginął w kakofonii przedmiotów przewalających się na zewnątrz. Miałam nadzieję, że na zewnątrz. Ściany klasy powinny wytrzymać, ale raz po raz czuliśmy uderzenia, które wstrząsały całym budynkiem. Ze wszystkich sił próbowałam nie spanikować, ale wszyscy podeszliśmy blisko do siebie, a ja wyciągałam ręce, żeby w półmroku upewnić się, czy wszyscy są cali i zdrowi.
W krótkich przerwach między kolejnymi atakami żywiołu przypominałam im
o gąbkowych podkładkach, na których spoczywały fundamenty budynków, zaprojektowanych tak, żeby w razie trzęsień ziemi i huraganów mogły się lekko kołysać bez zniszczenia konstrukcji. Powiedziałam im, że mogą się trochę ruszać, ale wytrzymają. Miejmy nadzieję. Hałas był taki, jakby wszystko miało za chwilę runąć. Jeżeli budynek się zawali…
Nasze różowe solarne lampy solne dzielnie pracowały ostatkiem sił, ale do południa nasze stopy były już całe przemoczone. Napisałam do Deszczowej, która była ze swoją grupą piętro niżej. Radzili sobie jakoś, ale ryk huraganu źle wpływał na samopoczucie dzieciaków. Na szczęście dwie Wolontariuszki Schronu przyszły, żeby przytulić piątkę dzieciaków i poczytać im na głos. Zdecydowałam, że powinniśmy zejść na dół i do nich dołączyć. Sądząc po dźwięku, gdzieś w naszej klasie musiało być zbite okno – słyszałam deszcz wpadający do środka.
Ciężkie drzwi prawie nie dały się ruszyć z miejsca. Przeżyłam chwilę grozy, ale przypomniałam sobie o czerwonym przycisku. Przytrzymałam go przez chwilę, żeby drzwi otworzyły się na tyle, abym mogła stanąć w przejściu, zasłaniając widok. Patrzyłam w milczeniu.
Klasa wyglądała jak scena zbrodni. Do środka wpadał deszcz, a raczej wlewał się nieprzerwanym strumieniem przez rozwalone okna (wszystkie szyby były zbite), pewnie wlewając się jedną z przekrzywionych przez wiatr rynien retencyjnych. Z tyłu słyszałam jęk blach, ustępujących pod naporem wody wlewającej się do Bezpiecznego Pokoju, a za oknem zobaczyłam wielką turbinę wiatrową, która złamała się i teraz leżała na ziemi. Wszystkie kolorowe klony zniknęły. Po prostu zniknęły, zdmuchnięte przez wiatr. Wyjrzałam przez południowe okno i zobaczyłam, że farba solarna odchodzi wielkimi pasami, jakby ktoś rozpiął zamek błyskawiczny, a styropian z ocieplenia latał dookoła jak nasiona dmuchawca. Zmusiłam się, żeby oderwać wzrok od widoku zniszczeń – mieliśmy ważniejsze rzeczy na głowie.
Klasa zamieniła się w rwącą rzekę. Powywracane do góry nogami meble popłynęły na koniec pokoju. Prace, które wieszaliśmy na ścianach, pływały razem z pędzlami, drewnianymi modelami figur geometrycznych oraz innymi pomocami naukowymi. Wtem Kavi i Telise wślizgnęły się do środka
i stanęły obok mnie. Koło nas przepłynęła drewniana noga od krzesła.
- Jasna… - wyszeptała Kavi.
- No tak – próbowałam się skupić. – Musimy szybko dobiec do drzwi i dostać się na dół – powiedziałam wysokim, mechanicznym tonem. – Musimy uważać na odłamki szyb. Musimy trzymać się za ręce i ustawić w linię.
Kavi i Telise przekazywały moją wiadomość dalej, a ja planowałam trasę do drzwi na końcu klasy. Obok przepływały kawałki szkła i elektroniki. Cholera. A co jeżeli porazi nas prąd? Nie no, przecież to jest niemożliwe – skarciłam się w duchu. Został wyłączony już przy pierwszej syrenie, poza tym już i tak stałam po łydki w wodzie, trzymając się kurczowo metalowych drzwi. Kurczowo, ponieważ w klasie wiał wiatr iście… no tak, iście huraganowy. Droga do celu wiodła koło dwóch solidnych kolumn. Dobrze, trzymają się mocno. No to jedziemy. Obróciłam się do tyłu i próbowałam zamknąć drzwi, ale teraz już się zablokowały na dobre. No dobra. Teraz nie mamy już wyjścia.
Troje dziesięciolatków i troje dwunastolatków patrzyło na mnie z nadzieją, stojąc niemal po kolana w wodzie.
- Dobra robota! To teraz tak: Telise, Ty będziesz strażą tylną – ustawiłam bliźniaki za sobą, potem Kavi, potem dziewczynka, potem Irenska, potem Telise. Nie mieliśmy żadnych szalików ani lin, którymi moglibyśmy się związać. – Złapcie mocno sąsiada za nadgarstek – poleciłam. Sprawdziłam każde połączenie – w ten sposób będziecie trzymać się mocniej, niż za dłonie. Nasza klasa jest jak rwący potok, a my musimy jakoś dotrzeć do tych drzwi na końcu. Zatrzymamy się przy pierwszej kolumnie, potem przy drugiej. Będziemy sobie pomagać. Musimy uważać, żeby nie porwał nas prąd. OK?
Dzieciaki pokiwały głowami.
- Jak dotrzemy do drzwi to pobiegniemy do Bezpiecznego Pokoju na dole. Jasne? Wszyscy wiedzą, co robimy? Nie rozglądajcie się dokoła. Tak, wiem, że jest straszny bałagan, i ogarnięcie tego zajmie ekipie sprzątającej tydzień. Nie marnujmy czasu na rozglądanie się, OK?
Pokiwali głowami. Jeden z bliźniaków pociągnął nosem. Kavi ostentacyjnie przewróciła oczami.
- Wieje silny wiatr, trzymajcie się! Poradzimy sobie, bo działamy jako zespół. Uda nam się.
Spojrzałam znacząco na uczniów na końcu. Weszłam głębiej do klasy, prowadząc pierwszego z bliźniaków (Robiego? Roniego?). Zrobiłam krok do przodu, walcząc z zaskakująco silnym nurtem, potem obróciłam się, żeby podtrzymać mojego małego sąsiada, który potknął się wchodząc. Wiatr wpadał do środka przez rozbite okna, próbując nas zepchnąć w kierunku połamanych sof na końcu klasy. Miałam nadzieję, że razem z Kavi damy radę utrzymać bliźniaków na nogach. Miałam nadzieję, że Irenska nie wpadnie w panikę i nie pociągnie kogoś za sobą.
Do pierwszej kolumny było jakieś dziesięć kroków. Przez cały czas miałam poczucie, że ciągnę Robiego za sobą. Wszyscy walczyli z nurtem, ale dawali radę utrzymać się na nogach. Kavi szarpnęła drugiego bliźniaka do góry – trochę za mocno, pomyślałam, ale najważniejsze, że działa. Telise wychodziła już z Bezpiecznego Pokoju. Pokazała mi podniesiony kciuk. Prześlizgnęłam się obok kolumny i jęknęłam cicho, kiedy coś mnie uderzyło w nogę. Kawałek szyby, dryfujący razem z odłamkiem drewnianej ramy. Odrzuciłam go na bok, rozglądając się wokół – miałam nadzieję, że nie pływało ich tam więcej. Potem ruszyłam do przodu, ciągnąc za sobą Robi.
Dotarliśmy do drugiej kolumny. Irenska raz się poślizgnęła, ale Telise ją podtrzymała, wypluwając wodę z ust, cała przemoczona. Wszystko w porządku. Młodsze dzieciaki dzielnie się trzymały, prąc do przodu z walecznymi minami. Byłam z nich dumna.
W połowie drogi do drzwi Robi nagle zamarł i krzyknął. Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam, że w wodzie dookoła niego pływa chmura krwi, a nurt spycha go na meble. Cholera! Puściłam jego rękę i podniosłam go, trzymając za nadgarstek jego brata. Ruszyliśmy dalej. Nacisnęłam przycisk drzwi wyjściowych, wskoczyłam do kolejnego pomieszczenia, i wciągałam razem z Kavi dzieciaki do środka, jedno po drugim. Nagle usłyszeliśmy krzyk i gwałtowny plusk – Telise się poślizgnęła i wpadła pod wodę. Popchnęłam młodsze dzieciaki w stronę Kavi i skoczyłam Telise na ratunek, ale wpadłam na Irenskę. Przyłożyła mi coś do tułowia – linę bezpieczeństwa przymocowaną koło drzwi. Próbowałam ją odepchnąć, ale zdałam sobie sprawę, że Irenska przywiązuje ją do mojego paska u spodni. Szybko kombinuje. Ruszyłam przez wodę do Telise.
Stopy i głowa Telise raz po raz wypływały na powierzchnię, kiedy kotłowała się razem z odłamkami w wodzie, a nurt znosił ją do tyłu. Widok byłby nawet zabawny, gdyby nie rozrzucone wszędzie kawałki szkła.
- Obróć się! Wstań na kolana! – krzyczałam.
Telise uderzyła w stertę tablic korkowych; pociągnęłam ją za rękę i pomogłam stanąć na nogi. Szybko sprawdziłam, czy jest cała i zdrowa, przewiązując ją liną w talii. Ramieniem podtrzymałam ją mocno za plecy.
- Raz, dwa, trzy! – parliśmy razem do przodu, ostrożnie, skuleni, żeby nie przewrócił nas wiatr. Nurt ciskał w nas zabawkami i odłamkami korka.
Kavi wciągnęła nas do środka, uścisnęła na moment Telise, a potem próbowała zamknąć drzwi. Zobaczyłam, że lina jest przywiązana do poręczy. Szybko ją odwiązałam i trzymałam w ręku. Irenska pomogła młodszym dzieciom zejść na mokre półpiętro. Schody zamieniły się w wodospad. Wszyscy byli przemoczeni. Postanowiłam zmienić plan. W Bezpiecznym Pokoju nie było żadnych ubrań na zmianę, ale miałam je w swoim mieszkaniu.
- Słuchajcie, zmiana planu! – krzyknęłam, gestem pokazując Kavi, żeby dała sobie spokój
z drzwiami do pomieszczenia, które przed huraganem było naszą klasą. – Idziemy do mnie na piżamową imprezę!
Kiedy dotarliśmy do mojego mieszkania, zaprosiłam do nas Deszczową i jej drużynę i napisałam jej, co się stało z naszą piękną klasą. I z dachem. Postanowiła jednak zabrać swoją grupę do jej mieszkania na piątym piętrze. Powiadomiłyśmy rodziców i Jednostkę Ratunkową i wyruszyłyśmy w drogę. Robi nie zaciął się mocno, ale kciuki mocno krwawią nawet z drobnych ran. Udzieliłam mu pierwszej pomocy i obiecałam, że go dokładniej opatrzę po prysznicu. Mój Bezpieczny Pokój był zaraz obok łazienki. Dziewczynki umyły się najpierw, potem chłopcy.
Jabłuszko, moja ruda kotka, nigdy nie gardziła wolnymi miejscami na kolanach i darmowymi przytulaskami. Morale w drużynie szybko się poprawiło. Wymknęłam się do kuchni zrobić popcorn, pizzę i kakao, i przyniosłam dla każdego moje ubrania (za duże, ale przynajmniej suche) i ciepłe skarpetki.
Kiedy chłopcy się ubrali, a na kciuku Robiego pojawił się turban z opatrunku, zdałam sobie sprawę, że trochę mi słabo. Musiałam usiąść, żeby nie stracić równowagi. To pewnie ze stresu, pomyślałam, ale Kavi podeszła do mnie, złapała za podbródek, i podniosła głowę do góry.
- Jesteś cała blada – powiedziała – Jesteś przemoczona i zmarznięta. Marsz pod prysznic.
- Muszę zostać z…
- …bo Cię tam siłą wrzucę! – zarządziła, wskazując palcem łazienkę. Wyglądała jak moja matka.
- Jestem odpowiedzialna za…
U boku Kavi pojawiły się Irenska i Telise.
- Poradzimy sobie – powiedziała Telise.
- Musisz się ogrzać – dodała Irenska. – Cała się trzęsiesz.
- Mamy twoje jedzenie. I twojego kota. Damy sobie radę. Leć! – powiedziała Kavi, wsuwając do ust kawałek pizzy.
Potrząsnęłam głową, a potem przypomniałam sobie, że w łazience mam tabletki przeciwbólowe.
- Dobra, dziesięć minut – powiedziałam stanowczym tonem. – Nie wypuszczajcie nikogo
z pokoju. Jak będziecie mnie potrzebować, zapukajcie w drzwi.
Dalej czułam się słabo. Weszłam pod prysznic, puściłam cudownie ciepłą wodę i zdjęłam przemoczone ubrania. Kiedy ciepła woda spływała mi po zimnej szyi, czułam się jak w niebie. Rozkoszowałam się tym uczuciem przez chwilę – potem zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Odkryłam, skąd w wodzie wzięła się krew – z rany w mojej łydce.
Zakręciłam wodę, owinęłam się suchym ręcznikiem i usiadłam na podłodze, żeby obejrzeć nogę. Nie było aż tak źle. Za dobrze też nie. Przydałyby mi się plastry z klejem chirurgicznym, które trzymałam w szufladzie…
Minutę później Kavi owinęła moje ramiona suchym ręcznikiem i przyłożyła mokry do rany.
- Skąd wiedziałaś? – zapytałam.
- Pamiętam chmurę krwi, którą widziałam w wodzie, a rana Robiego jest za mała. Siedź cicho. – drzwi otworzyły się ponownie i do łazienki wślizgnęła się Irenska z apteczką.
- Trochę długo Ci z tym zeszło – warknęła Kavi.
- Dziewczyny, nie powinnyście… – zaczęłam.
- Zatkam jej usta. A ty załóż jej ten opatrunek – powiedziała Kavi.
Zamknęłam usta.
- Nie jest tak łatwo je założyć, trzeba mocno – szepnęła Irenska do Kavi – Przytrzymaj ją.
- Nie ma problemu – powiedziała Kavi.
Kavi przytrzymała mi nogę z zadziwiającą siłą. Zaraz, ile te dzieci mają lat? I kto tu jest nauczycielem? Zamknęłam oczy i przytuliłam się do ręczników, kiedy Irenska opatrywała mi nogę. Chyba zostanie lekarką.
Ogrzani i w suchych ubraniach przysunęliśmy się do siebie, żeby oglądać holofilmy o uroczych kotkach i pieskach ratujących świat. Siedem dłoni głaskało Jabłuszko. Wszystko było jak powinno być.
Irenska, Telise i Kavi były świetnymi niańkami – sprawnie rozdzielały koce i opowiadały młodszym dzieciom kawały, kiedy te zaczynały się stresować. Irenska zrobiła mi słabą herbatę i od czasu do czasu sprawdzała moją nogę, trochę się przy tym rządząc. Chyba podłapała to u Kavi.
Żadnemu z rodziców nie udało się dotrzeć przed świtem. Zanim przybyli, już od dawna spaliśmy w najlepsze; dzieci zbiły się w kulkę z Jabłuszkiem na górze – wyglądały jak gromadka kociąt.
Po przygodzie z huraganem Hannis pomiędzy Telise, Kavi oraz Irenską wywiązała się nić sympatii. Ta ostatnia nie była już taka nieśmiała. Częściej się zgłaszała na zajęciach. Kavi była jakaś cichsza i spokojniejsza. Nie robiła już nikomu krzywdy „przez przypadek” i nikt nie musiał przez nią więcej płakać. Może inni uczniowie tego nie zauważyli, ale ja tak. Kavi dalej sędziowała – sama chciała. Telise, Kavi oraz Irenska zrobiły razem świetny projekt na zajęcia z przyrody. Zanim skończyłyśmy przygotowywać prezenty na Przesilenie, zaobserwowałam więcej oznak, że coś się zmieniło. W czasie pierwszego meczu fiscusa na hali Telise krzyknęła „wszyscy są równi!” (chyba chodziło o to, żeby ktoś jej podał piłkę).
Uśmiechnęłam się. To była główna Zasada naszej cywilizacji. Tak niewiele społeczeństw naprawdę wierzyło w równe prawa dla wszystkich. Irokezi i starożytni Grecy byli najbliżej.
Ostatniego popołudnia przed przerwą przesileniową spakowaliśmy ich kartki z życzeniami i drobne prezenty. Przeglądałam je, zastanawiając się, ile jeszcze zimy przed nami. Moja coroczna przesileniowa wycieczka na wyżynę w hrabstwie Haliburton oznaczała dla mnie bieganie na nartach i jeżdżenie na łyżwach po jeziorze. Zabierałam ze sobą Syrenkę. Będzie jej się podobać, i musi w końcu kiedyś poznać moją rodzinę.
Jedna kartka przykuła moją uwagę. Kavi napisała: Dzięki, że mnie nie skreśliłaś.
Zastanawiałam się, co się stało z moją klasową łobuziarą, Kirsty. I z Marli, jej ofiarą? Wyszukałam je na opasce. O Kirsty nic nie wiadomo, ale Marli jest teraz astropilotką, ma dwójkę dzieci, i mieszka niedaleko ruchliwego kosmodromu w Saskatoon.
Udało jej się.
Spojrzałam na kartkę od Kavi z uśmiechem i zamknęłam ją.
- Ferie zimowe! – powiedziałam, i ruszyłam raźnym krokiem w stronę wyjścia.
Opowiadanie autorstwa Jerri Jarreat zostało pierwotnie opublikowane w antologii “Glass and Gardens: Solarpunk Winters”, a przetłumaczył je na język polski Michał Klata z Artes Liberales, UW. Tłumaczenie to za zgodą autorki i tłumacza objęte jest licencję CC-BY-SA 4.0. Możesz dzielić się nim szerzej!
10-letni uczniowie Jerri Jerreat walczyli ubiegłego roku 2019 o zakazanie wyrobów plastikowych jednorazowego użytku. Ekologia jest jednym z głównych tematów jej opowiadań, które ukazały się między innymi w Ottawa Arts Review, Yale Review Online, a także w Nevertheless: Tesseracts 21 oraz Glass and Gardens: Solarpunk Summers. Mieszka pod panelami słonecznymi niedaleko Kingston w Ontario. www.jerrijerreat.com